 |
Płocki Klub Fantastyki Elgalh'ai Mały ruch? Zapraszamy na www.facebook.com/elgalh/
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Lamarath
Dołączył: 07 Wrz 2006
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Płock
|
Wysłany: Czw 22:27, 07 Wrz 2006 Temat postu: *brak tytułu* by Lamarath |
|
|
Mała próbka na dobry początek. Zastanawiam się czy pisać to dalej czy dać sobie spokój. Może mnie ktoś zmotywuje :]
Była północ. Zimny wiatr pieścił bladą twarz młodego mężczyzny, który siedział na niewielkim wzniesieniu pośrodku niczego. Prawą dłoń zakopał w ciepłym jeszcze piasku, który przelewał mu się przez palce. Długie czarne włosy tańczyły wśród ciemności. Na niebie nie było gwiazd ani Księżyca, jakby komuś, kto zwykle zajmuje się malowaniem tych świetlnych punktów, przewrócił się kałamarz z czarnym tuszem, pozostawiając nieprzeniknioną plamę na nieboskłonie. Jedynie w oddali, tuż przy granicy widnokręgu, bystry wzrok długowłosego wychwycił trzy ogniki, jeden pulsował rytmicznie na przemian czerwonym i niebieskim światłem, a dwa pozostałe były białe i oddalały się od kolorowego towarzysza.
Mężczyzna wstał i otrzepał z pyłu długi, jasnoszary płaszcz. Teraz dopiero widać było, jaki jest wysoki i szczupły. Miał grubo ponad dwa metry wzrostu, a włosy sięgały mu do połowy pleców. Głęboko osadzone oczy sprawiały wrażenie nieobecnych, a to za sprawą nienaturalnie zwężonych źrenic. Długą pociągłą twarz zdobiła blizna, która biegła przez lewą brew, policzek i kończyła się tuż pod uchem. Podrapał ją automatycznym ruchem, po czym ruszył bez pośpiechu w stronę świateł.
- Nadchodzą od północnego wschodu, azymut dwadzieścia osiem, trzysta trzydzieści jeden – zameldował ubrany w pustynny mundur żołnierz, który nie przestawał obserwować pustyni przez lornetkę. Klęczał na wzniesieniu z opartym o kolano karabinem snajperskim.
- Anderson! Nasil! Wyjdźcie im na spotkanie. Te bezmózgi ze Specjalnych zgubiliby się w latrynie.
- Zrobione – odrzekł spokojnie wysoki brunet i skinął na kolegę. Oboje zniknęli w mroku nocy, poruszając się bezszelestnie niczym duchy.
Dowódca – na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna o ogorzałej, nieogolonej twarzy – siedział na kawałku złomu pokaźnych rozmiarów. Za jego plecami ciągnęła się głęboka bruzda w ziemi, gdzie znaleźć można było więcej takich kawałków stali. Sto metrów dalej leżał największy z nich, który swego czasu był prototypem samolotu zwiadowczego. To znaczy według informacji ze sztabu, bo w stanie, w jakim go znaleźli, równie dobrze mógł być zrzuconym dużej wysokości kontenerem z cygarami. Kapitan Diamond uśmiechnął się na tę myśl i sięgnął do kieszeni po gumę do żucia.
- Kapitanie – dobiegło zza pleców staruszka. – Skończyłem oględziny wraku.
Diamond wstał i odwrócił się wbijając twarde spojrzenie w podkomendnego. Żołnierz miał rysy południowca, czarne, krótko przystrzyżone włosy były posklejane od potu, mimo że było dobrze poniżej zera.
- Dawaj Mati, co tam masz. Dlaczego ten stalowy jastrząb spadł na ziemie?
Zwiadowca poprawił karabin, po czym podał dowódcy elektroniczny notes.
- No, więc nie został zestrzelony, układy elektroniczne są nienaruszone. Nikt nie zabrał elementu maskującego, więc nie był to rabunek. Sprawdziłem też zgodność oprogramowania ze wzorcem, jaki dostaliśmy od sztabu. Wszystko się zgadza. Czyli wina pilota, kapitanie.
- Dobra robota.
Dowódca nie był jednak zadowolony z wyniku oględzin, a to z prostego faktu, że Beholder E – 5 był samolotem bezzałogowym. Sztab nie uznał za konieczne, by udzielić szczegółowych informacji oddziałowi zwiadowczemu. „Może to i lepiej – pomyślał weteran. – Nie będą zawracać sobie głowy bez potrzeby.” Najbardziej intrygował go fakt, że urządzenie maskujące czyniło pojazd całkowicie niewidzialnym dla nieuzbrojonego oka. „Samoloty za pięćdziesiąt miliardów dolarów nie spadają same.” Kapitan zasępił się, kiedy usłyszał silniki jeepów.
- Anderson i Nasil wrócili z kawalerią – krzyknął snajper.
- Dobra ludzie! Dupy w troki i do mnie! Nie chcę, żeby jakiś z tych pajaców ze „specjalnych” stracił zęby – na twarzach podkomendnych pojawiły się złowrogie uśmiechy. Kiedy Diamond je zobaczył, wrzasnął. – Tym razem poważnie mówię!
Nie trzeba było powtarzać po raz trzeci, twarze zwiadowców zmieniły się w kamienne maski.
- Trzeba pokazać im, co to znaczy być Duchem Pustyni – dodał pod nosem.
Słońce zaróżowiło południowo-wschodnią stronę nieba. Żaden z Duchów Pustyni już nie spał. Właściwie wyglądało na to, że żaden nie zasnął tej nocy ani na chwilę. Cały czas siedzieli w miejscu niczym marmurowe posągi. Kiedy ich kapitan został wezwany na odprawę żaden nawet nie spojrzał na niego, gdy odchodził. Jakby dla siebie nie istnieli. Dlatego nie byli lubiani wśród innych żołnierzy jednostki. Takie nienaturalne zachowanie budziło w sercach nawet najlepiej wyszkolonych komandosów iskrę niepokoju, która powoli acz sukcesywnie rozpalała się do jasnego płomienia, przysłaniającego swym światłem racjonalizm i zimną kalkulację – podstawę sztuki przetrwania.
Kapitan Samuel Abraham Diamond to największa zagadka oddziału. Do jednostki przybył cztery lata temu. Wcześniej walczył w Libii i wykazał się tam na tyle, aby dostać Srebrną Gwiazdę. Za co dokładnie otrzymał order, akta milczą. Jedno jest pewne: jest dobry w tym, co robi. Objął dowództwo nad rekonesansem i w krótkim czasie zrobił z nich Pustynne Duchy. Tylko czworo żołnierzy z dwudziesto osobowego plutonu dotrwało do końca szkolenia, ale, jak wiele razy powtarzał kapitan, więcej mu nie potrzeba. Sukcesy oddziału dały początek plotkom, że kapitan zawarł pakt z samym Szatanem. Nie było lepszego wytłumaczenia na fakt, że Duchy wracały z każdej misji nawet, jeśli wyglądała na samobójczą. Dla Diamonda nie było samobójczych misji, jedynie szalone, ale zawsze wykonalne. Wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów i spojrzał na swoich ludzi. Dał im znak skinieniem głowy i wszyscy wstali niemal równocześnie.
- Wyruszamy – oznajmił spokojnie nie zatrzymując się. Zwiadowcy podążyli jego śladem. Kiedy oddalili się od obozu, kontynuował.
- Dowództwo chce, żebyśmy odnaleźli tego, który zniszczył samolot. Obejrzeli nagranie z kamer. To był jeden człowiek. I uprzedzając pytanie, nie wiem jak tego dokonał – żołnierze słuchali w milczeniu, czas na pytania będzie później. – Przewiozą wrak do Instytutu i zrobią dokładne badania, wtedy może się wyjaśni. Co o tym myślicie?
- Gówniana sprawa...
- Dzięki Anderson za podsumowanie – kapitan uśmiechnął się. – Dostaliśmy trasę, po której leciała ta kupa złomu i przejdziemy się nią, moja broda mówi mi, że coś spotkamy, więc miejcie oczy szeroko otwarte.
Broda kapitana nigdy się nie myliła. Kiedy pierwszy raz powiedział coś podobnego, wszyscy w oddziale musieli się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. Ale tylko za pierwszym razem. Kiedy się okazało, że uratowała im życie, nauczyli się jej ufać, tak jak samemu dowódcy. Ten nauczył ich słuchać wewnętrznego głosu i przeczuć. Tego nie było w podręcznikach akademii wojskowej, ale działało, przynajmniej w przypadku Pustynnych Duchów. A jeśli coś działa, można tego użyć.
Drużyna rozproszyła się na szerokości pięćdziesięciu metrów i poruszała się powoli na południowy wschód. Słońce patrzyło z góry jak przemierzają jego królestwo, ale nie miało powodu wyciągać w ich stronę swoich śmiercionośnych, świetlnych ramion. Pustynia była także ich domem.
Czarnowłosy usiadł na piasku, kiedy zobaczył przed sobą własny cień.
- Słońce wzeszło – głos był niski i głęboki.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza masywną księgę obłożoną ciemnoszarą skórą i okutą srebrem. Nie było na niej tytułu ani żadnego znaku. Chuda dłoń o długich, suchych palcach otwarła ją mniej więcej w połowie.
Długowłosy spojrzał na jedyną widoczną o tej porze gwiazdę. Nie zmrużył oczu, a jasne, błękitne tęczówki rozjarzyły się upiornie odbijając padające na nie światło. Znieruchomiał na krótką chwilę, po czym skierował wzrok na pożółkłe karty. W prawej ręce trzymał już eleganckie wieczne pióro ze srebrną stalówką. Zaczął starannie kaligrafować tajemnicze wyrazy. Wypisał je jeden pod drugim w kolumnie, a obok nich wykreślił pięć imion: Samuel, Michael, Alex, Richard, Matheus. Przyglądał się uważnie kartce i wysychającemu na niej atramentowi, po czym zatrzasnął księgę i schował z powrotem do kieszeni. Wtedy zauważył mały czerwony punkt na lewym ramieniu, który po chwili eksplodował krwią.
- Trafiłem go, sir, ale będzie żył – żołnierz oparł karabin o lewe ramię i zasłonił lunetkę celowniczą.
- Dobrze, teraz znajdziemy go bez problemu po śladach krwi. Naprzód ludzie!
Żołnierze ruszyli szybko w stronę wysokiej wydmy, gdzie dostrzegli intruza. Kapitana zdziwiło jego zachowanie, bo nie wyglądało jakby się ukrywał albo uciekał. Usiadł na szczycie wzniesienia, co sprawiło, że łatwo go było dostrzec nawet z odległości kilometra. Zaniepokoiło to dowódcę. Plutonowy Alex Savage bez problemu poradził sobie z immobilizacją celu. Z taką raną, o ile będzie w stanie się podnieść, nie ucieknie za daleko. Po pięciu minutach ciężkiego biegu po obsuwającym się piasku, dotarli na szczyt.
- Gdzie on jest?!
Na piasku była tylko ciemnoczerwona plama, która szybko wyschła na gorącym już piasku. Nie było żadnego ciała. Nic. Zupełnie jakby mężczyzna, którego widzieli był tylko mirażem. Ale złudzenia nie krwawią.
Mati przykucnął przy plamie i przyglądał jej się uważnie. Pozostali rozglądali się nie wiedząc za bardzo, co teraz mają zrobić.
- Kapitanie – zaczął niepewnie szeregowiec, nachylając się bardziej nad czerwonym śladem. – Tu jest srebrny pier...
Nie dokończył, gdyż z piasku wystrzeliła w stronę jego twarzy chuda dłoń i pociągnęła go w dół. Koledzy natychmiast ruszyli mu z pomocą, ale zanim go chwycili już do pasa zatopił się w piasku. Cała pozostała czwórka ciągnęła z całych sił, ale nic nie pomagało. Mati powoli znikał coraz głębiej we wnętrzu wydmy. Kiedy zaczęli już tracić nadzieję młody żołnierz wystrzelił w górę wraz z chmurą piasku, odrzucając pozostałych na boki. Upadł kilka metrów dalej, kaszląc i z trudem łapiąc powietrze. Kiedy pył opadł nie było śladu po napastniku. Mati już nie kaszlał i uspokajał oddech.
- Co to u diabła?! – zdziwił się kapral Anderson.
Kapitan wstał i otrzepał mundur.
- Wszyscy cali? Mati!
- Tak jest – padła odpowiedź.
- Dobrze.
- Co cię wciągnęło w piasek? Opisz to.
- Sir – szeregowy wahał się nie wiedząc za bardzo, jak opisać to, co widział, a może po prostu przypominał sobie szczegóły. – To było ludzkie ramię, takie zwyczajne.
- Ludzkie?!
Kapitan nic nie mówił. Wszyscy byli zszokowani całą sytuacją. To było nie naturalne. Najbardziej nienaturalne ze wszystkich „nienaturalności”, z jakimi mieli do czynienia. Ludzie ukrywający się w piasku, to nic dziwnego na pustyni, ale jeśli są silniejsi niż czterech mężczyzn i rzucają żołnierzami na trzy metry w górę, to już przesada.
- Plutonowy! Kiedy następnym razem zobaczysz cel, rozwal mu łeb.
- Tak jest!
- Zbierać się ludzie, idziemy na polowanie.
Konwój eskortowany przez dwa plutony komandosów dotarł właśnie pod bramy Instytutu. Dwa Jeepy jako pierwsze przejechały przez dobrze strzeżoną bramę, a za nimi powoli wgramoliła się wielka ciężarówka na gąsienicach otoczona przez żołnierzy. Nie zatrzymując się skierowała się do jednego z czterech hangarów umiejscowionych po zachodniej stronie placu. Oprócz nich na terenie Instytutu znajdowały się koszary połączone z położoną dwieście metrów na wschód bazą wojskową oraz budynek główny, gdzie prowadzono prace badawcze z zakresu genetyki, wirusologii i szeroko pojętej techniki zbrojeniowej. Centrum badawcze zasilały wielkie pola ogniw słonecznych, które znajdowały się w promieniu pół kilometra we wszystkich kierunkach i przekazywały energie wiązką laserową bezpośrednio do odbiorników na szczycie wieży budynku głównego. Mężczyzna w jasnym płaszczu obserwował jeszcze chwilę ten cud techniki, po czym skupił swą uwagę na zamykającej się bramie wjazdowej. Powolnym krokiem ruszył w jej stronę nie zwracając uwagi na strażników.
Było południe – pora, kiedy słońce świeci najjaśniej w ciągu dnia. Nieznajomy miał je dokładnie za plecami, dzięki czemu strażnicy nie mogli dostrzec, że się zbliża. Kiedy był już bliżej niż sto kroków od posterunku, brama, ni stąd ni zowąd, zaczęła się otwierać powoli, ku wielkiemu zdziwieniu strzegących jej ludzi.
- Co u licha?!
- Chyba mechanizm szlag trafił. Ej wy! – zawołał jeden, prawdopodobnie dowódca warty, do dwóch żołnierzy w pełnym rynsztunku. – Powiadomcie komendanta i głównego technika! Migiem!
Długowłosy nie zwalniał ani nie przyśpieszał kroku, jakby marsz i obserwowanie uwijających się strażników sprawiały mu przyjemność. Dowódca warty zgodnie z protokołem obserwował pustynie, w poszukiwaniu jakichś niepowołanych osób, ale nie dostrzegł nikogo nawet, gdy tajemniczy mężczyzna przeszedł obok niego na wyciągnięcie ręki. Wyglądało na to, że żadna żywa istota na terenie nie zauważała go. Skierował się w stronę laboratoriów ignorując zamieszanie, jakie znów wywołała, tym razem zamykająca się, brama.
Wejście do głównego budynku Instytutu chronione było przez zwyczajny zamek magnetyczny, który podobnie jak brama główna powitał długowłosego z otwartymi ramionami. Wewnątrz był niewielki hall, w którym na ścianie wisiał uproszczony plan budynku. Na parterze znajdowały się kwatery naukowców i personelu technicznego, a głębiej pod ziemią oznaczono różnymi kolorami laboratoria badawcze. Mężczyzna jednak nie zwrócił uwagi na mapę, dokładnie wiedząc dokąd chce się udać. Skierował się do najbliższej z trzech wind i zjechał na poziom B5.
Młoda kobieta ubrana w czysty, biały fartuch szybkim krokiem przemierzała korytarz laboratorium. Oczekiwał jej kierownik projektu, któremu miała zdać sprawozdanie z niedawno ukończonego eksperymentu. Właściwie do umówionego spotkania pozostały jeszcze dwa kwadranse, ale otrzymane wyniki przewyższały oczekiwania, co nie zdarzyło się tu od kilku lat. Laboratorium B5 zajmowało się badaniami nad nowym korona-wirusem, który w teorii miał współistnieć z organizmem ludzkim, zwiększając możliwości bojowe żołnierza, jednak zabijał wszystkich nosicieli, nawet tych wyhodowanych sztucznie. Tak było aż do teraz.
Samanta Delacroix, bardziej znana tu na dole jako próbka ES-616, została przeniesiona z piętra wyżej, gdzie prowadzono badania nad lekiem na raka. Niestety leczenie nie powiodło się i Zarząd zdecydował wykorzystać kobietę, zanim umrze. Tym sposobem została zainfekowana i poddana standardowym testom. Naukowcy nie spodziewali się nawet, że przeżyje, ale wirus zaadaptował się idealnie. Po kilku dniach pokonał nowotwór mózgu i wyraźnie wzmocnił organizm kobiety. Nie było po niej widać nawet śladu po chorobie. Wstępne testy pozwoliły stwierdzić, że Samanta uzyskała ponadprzeciętną odporność i zadziwiające zdolności regeneracyjne. Bardzo szybko przystosowuje się też do warunków otoczenia. Za każdym razem lekarze zwiększają dawkę środków uspokajających, które trzymają ją w stanie braku świadomości.
Uczona kobieta zatrzymała się przed drewnianymi drzwiami, na których widniała tabliczka z imieniem i nazwiskiem: Alexander Bielawsky. Zapukała i doszedł ją głos przywodzący na myśl mężczyznę w średnim wieku, trochę roztrzepanego.
- Tak? W czym mogę pomóc? To znaczy... Proszę wejść.
Kobieta uśmiechnęła się do siebie i poprawiła identyfikator na piersi, po czym nacisnęła na klamkę i weszła do pokoju. Pomieszczenie było bardzo jasno oświetlone, co od razu rzucało się w oczy. Halogenowe lampy były dużo silniejsze niż te w korytarzu, czy w pomieszczeniach badawczych. Profesor lubił jasne światło, łatwiej mu się przy takim myślało, jak sam wiele razy powtarzał.
- Usiądź proszę – wskazał obity ciemnobrązową skórą fotel na kółkach. Pani doktor podziękowała z lekkim ukłonem i spoczęła.
- Witaj Kiro. Co cię sprowadza – zerknął na zegarek – prawie pół godziny przed czasem?
- ES – 616 obudziła się – zaczęła bez zbędnych uprzejmości, jak to miała w zwyczaju, kiedy działo się w jej życiu coś ważnego. – I wygląda na to, że uodporniła się już całkowicie na środki usypiające. W takim tempie najdalej pojutrze ktoś będzie musiał z nią porozmawiać.
- Więc ona teraz nie śpi – zdziwił się profesor, a jego oczy otworzyły się szerzej.
- Jeszcze śpi. Kazałam obniżyć zawartość tlenu w jej sali do dwóch procent – podkreśliła ostatnie wyrazy dając do zrozumienia, jak krytyczna jest sytuacja.
- Żaden człowiek nie przeżyje w takiej atmosferze.
- Tak, ale Samanta zdaje się przyzwyczajać. Miał być idealny żołnierz, czyż nie tak?
Alexander pokiwał powoli głową, błądząc chwilę myślami gdzie indziej.
- Jakie badania już zdążyliście przeprowadzić – spytał w końcu.
Doktor Watson otworzyła skoroszyt i podała mężczyźnie dokumentacje medyczno-naukową.
- Wykonaliśmy EEG i tomografię mózgu. Oba wykazały wzmożoną aktywność płata czołowego i potylicznego. JRM także to potwierdził. Odporność na czynniki zewnętrzne cały czas wzrasta. Rany goją się błyskawicznie, wszelkie choroby, jakie zaimplementowaliśmy, zostały w przeciągu kilku godzin wyparte przez naszego wirusa i została wykształcona naturalna odporność na nie – kobieta była wyraźnie podekscytowana odkryciem. – Ten wirus to panaceum na wszystko.
- A skutki uboczne? Na pewno jakieś są, to wszystko wygląda zbyt pięknie, jak na mój gust.
- Hm... Wirus ma dwa ogniska: w mózgu, tam gdzie był nowotwór, i w dolnej części podbrzusza, w okolicach jajników.
Profesor spojrzał na Kirę z nad okularów, wzrokiem mówiącym: „Co do cholery?!” Kobieta po chwili dodała:
- Już pracujemy nad wyjaśnieniem tego zjawiska. Możliwe, że EC-107 nie wpływa jedynie na mózg i układ odpornościowy, ale też ingeruje w genotyp. Szczerze mówiąc, profesorze, nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś podobnym. Nie wiem czy można nazywać EC-107 wirusem.
- Nie nam go nazywać, Kiro, my mamy go tylko zrozumieć. Ciekawe czy Richard też stwierdził wpływ wirusa na układ rozrodczy.
- U ES – 617?
- Tak, to klon Samanty i, z tego, co widziałem, wirus także ją polubił.
- Kiedy...
Pytanie przerwał alarm z głośników na korytarzu. Niski silny głos komputera Systemu Ochrony zagłuszał pulsujący sygnał dźwiękowy.
- Uwaga! Naruszenie praw dostępu w sektorze 12 C, rozhermetyzowanie pomieszczenia badawczego numer 21. Ryzyko skażenia. Przystępuję do sterylizacji sektora.
Doktor Watson zerwała się z krzesła.
- To pokój Samanty!
W jej oczach widać było szczery strach. Poświęciła tym badaniom prawie 4 lata życia, zrezygnowała z rodziny dla kariery naukowej, a za chwilę wszystkie owoce jej pracy obrócą się w popiół – dosłownie i w przenośni...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Piotreksus
Dołączył: 24 Wrz 2006
Posty: 194
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: z Otchłani
|
Wysłany: Wto 19:58, 10 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
Hmm początek to taki troche zakręcony ale im dalej tym ciekawiej ja bym na twoim miejscu jeszcze to popisal bo moze sie rokreci ale nie przesadzal z fajerwerkami bo bedzie kaszana, taka jest moja opinia
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Dragon_Warrior
God Emperor
Dołączył: 25 Lut 2006
Posty: 8790
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 16 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 21:19, 10 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
"Podrapał ją automatycznym ruchem" - średnio pasuje ...
"oboje zniknęli w mroku nocy" - to tma była kobitka ?
"a to z prostego faktu, że Beholder E – 5 był samolotem bezzałogowym" - 'że' chyba niepotrzebne
"Zbierać się ludzie, idziemy na polowanie.' a gdzie tu iść cel jest pod nimi bo chyba nie zakładają ze sie teleportował albo przekopał pod ziemią ... nawet jeśli to zrobił to ciężko konwencjonalnemu dowódcy zakładać taką ewentualnosć ...
"Wewnątrz był niewielki hall," - wersja pl od 'hall'
"Uczona kobieta" - czy ja wiem czy to pasuje ...
poza tym całkiem ciekawie nie licząc nierównego początku ... od pierwszego strzału juz lepiej ...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Lamarath
Dołączył: 07 Wrz 2006
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Płock
|
Wysłany: Pią 15:56, 03 Lis 2006 Temat postu: |
|
|
przyjąłem ;] Kiedyś tam poprawie :]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|